Szewska Pasja, Młynarczyk
Młynarczyk to jedna z bardziej „honornych” tatrzańskich ścian – o jej klasie stanowią nie tylko wymagające linie (od VI do X-), ale również przygodowe podejście i niebanalne zjazdy. Skała przypomina tą z Kazalnicy, podobnie zresztą jak tam często jest mokro – idealne warunki do wspinania zdarzają się dość rzadko. Gdy więc pod koniec października nadchodzi kilka słonecznych dni, mimo niskich temperatur i krótkiego dnia postanawiamy z Szymonem wybrać się na planowaną wspólnie od dawna Szewską Pasję (VII+). Czeka nas porządna taternicka przygoda ze sporą huśtawką emocji.
Akcję w męczącym, ale oszczędnym czasowo stylu „home-to-home” 😉 rozpoczynamy od dojazdu do Palenicy przed świtem – wysadzamy Anię z koleżankami udające się na Zamarłą i parkujemy po słowackiej stronie. Po godzinie marszu przez Białą Wodę naszym oczom ukazuje się charakterystyczna, wygięta w łuk ściana Młynarczyka, pół godziny później będąc naprzeciwko przekraczamy potok i wchodzimy w gęsty las. Po jego sforsowaniu czeka nas jeszcze głazowisko, strome trawniki oraz skalno-roślinne ścianki broniące dostępu do początku właściwego wspinania. W środowisku krąży wiele anegdot o przygodach jakie zafundować można sobie na podejściu – sami przeżyliśmy podobną kilka lat temu gdy po raz pierwszy próbowaliśmy dobrać się do ściany (krótka relacja i foto z dodatkowego dolnego wyciągu Pasji TUTAJ). Tym razem z lasem idzie w miarę sprawnie, choć na głazowisko wychodzimy za wysoko, przedzierając się przez zwalone konary i porośnięte mchem bloki skalne.
Z powodu krótkiego dnia od razu rezygnujemy z przejścia dodatkowych dwóch dolnych i dwóch górnych wyciągów, które w połączeniu z Szewską Pasją tworzą powstałą w 2015 roku Pasję (VIII, szczegóły topo). Na pewno jednak sugeruję to rozwiązanie wszystkim powtarzającym – nie tylko zyskujemy dwa świetne wyciągi prostujące na koniec, ale i wspinaczkowo dostajemy się pod Szewską, nie musząc przechodzić mokrego kominka (IV) broniącego dostępu do Rampy Birkenmajera i traw już na niej. Nie radzę natomiast próbować „oszukać system” by pod ścianę dostać się innym sposobem niż dwa wspomniane. W tym celu zaatakowałem bowiem wyglądające niewinnie, poprzetykane skałą trawniki z prawej strony – dwadzieścia metrów wyżej okazało się jednak, że nie był to dobry pomysł - skończyło się nadszarpniętą psychą, wycofem z wiszącej kosówki i stratą godziny czasu.
Przepraszamy się więc finalnie z kominkiem, pod który docieramy wzdłuż poręczówki zawieszonej na spicie. Kolega ma z tym miejscem złe wspomnienia, tym razem puszcza więc mnie przodem – jak na wspinanie w zalanej skale i stromej trawie nie jest jednak najgorzej, do tego asekuracja jest całkiem dobra (stary hak + friendy). Po wyjściu na Rampę czeka stanowisko, stąd pod drogę docieramy już na lotnej – idziemy wysoko w lewo pod charakterystyczny taras podcięty stromą ścianką, ograniczoną po prawej stronie zacięciem z hakami. Radości, że ściana nie jest mocno zalana towarzyszy rozczarowanie, że Słońce o tej porze roku świeci na nią tylko przez chwilę – z tego powodu będzie nie tylko chłodno ale i wilgotno. Co gorsze po rozprawieniu się z podejściem wspinanie zaczynamy dopiero o 10:30 – martwimy się, że przy zachodzie po 17-tej mamy niewielką rezerwę czasową i wycof w przypadku komplikacji jest bardzo prawdopodobny. Spręż zespołu jest jednak na wysokim poziomie, nie pozostaje więc nic innego jak próbować – tym bardziej, że po re-ekipacji w 2015 roku gotowe stanowiska z ringów zapewniają łatwy odwrót, a awaryjnie zabraliśmy też młotek i 3 haki.
Startujemy zacięciem z hakami (VI+), do którego wejście jest dość wymagające, wyżej robi się już łatwiej i po ok. 15 metrach wychodzimy na wspomniany taras. Tutaj w schemacie z A/Zero jest pierwsze stanowisko, ewentualnie można też zgodnie z nowym topo Pasji od razu iść dalej. Zatrzymując się jednak na tarasie, drugi wyciąg (VII/VII+, ok. 30m) rozpoczynamy od technicznego trawersu skrajem płyty, po czym skręcamy do góry, gdzie czeka nas dla odmiany siłowe wspinanie między okapami z czujnym wyjściem do stanowiska. Wyciąg ten jest kompletnie wyposażony w spity, a wspinanie bardzo efektowne. Przy braku dogrzania oraz zimnej skale Szymon musi powalczyć o OS-a, gdy dochodzi do stanu kamień spada więc nam z serca - powtórka na dzień dobry znacznie zmniejszyłaby nasze szanse. Tym bardziej, że kolejny wyciąg nie tylko jest trudniejszy, ale i w kluczowym miejscu zalany…
I tak następną godzinę spędzam na suszeniu niezbędnych chwytów chusteczkami oraz próbach rozpracowania balda z pominięciem mokrych miejsc – oryginalne VII+ trochę się utrudnia, na szczęście są spity i hak… W końcu muszę odpocząć, próbuje kolega i nie widząc szans puszcza mnie ponownie. Ku naszej uciesze bulder puszcza klasycznie, po przewinięciu czeka jeszcze techniczna płyta za VII- i na deser mała niespodzianka w postaci wąskiego zacięcia z rysą (już na własnej bo spity kończą się niżej). Na stanowisku mimo powodzenia na najtrudniejszych techniczne wyciągach mamy jednak spore wątpliwości czy o godzinie 14 warto iść dalej, mając do szczytu sześć „mocno górskich” wyciągów, o których przygodowym charakterze napisano już kilka opowieści (jedna z nich, bardzo fajna TUTAJ - sprzed re-ekipacji). Wizja wymagającego wspinania w wilgotnej skale z oszczędną miejscami asekuracją nie jest zbyt zachęcająca, a w Roztoce zaraz będą nasze towarzyszki, placki z gulaszem, piwo – niby wybór jest oczywisty ale jak ktoś się za dużo książek o taternictwie i alpinizmie naczytał to nie do końca w takich chwilach kieruje się rozumem 😉.
Zgodnie z umową prowadzimy po dwa wyciągi, stwierdzam więc, że jeszcze jeden jestem koledze winny, a potem się zobaczy. Z dwóch opcji wybieram tą z trawersem przez gładką i płytę w prawo, doprowadzającą pod rokujące na asekurację pęknięcie – strzał w dziesiątkę, płyta choć bez przelotów jest łatwa, a rysa (VI+) bardzo ładna i bezpieczna. Po wyjściu na trawnik pod wielkim okapem idzie się skośnie w lewo do dwóch ringów stanowiskowych (ok 35m) – z powodu chwilowego zaćmienia mijam je i idę dużo wyżej, co kończy się niebanalnym wycofem po zarośniętej płycie. Klnę na czym świat stoi, że tracę tak potrzebne nam minuty i obiecuję koledze, że odrobię czas pod szczytem.
Tymczasem pora na zmianę na prowadzeniu – na szczęście kolejny wyciąg prowadzący wprost do góry ze stanowiska (V+/VI) okazuje się ładny, przyjemny i tylko trochę wilgotny. Jeżeli ktoś ma obawy co do słabej asekuracji na starcie, zaraz za kantem powyżej jest wariant rysą za V+ (linia w schemacie A/Zero) – w obu przypadkach dotrzemy do stanowiska po ok. 25 metrach. Stąd ruszamy mocno w prawo i przewijamy się za filarek (choć wygląda trudno to tylko IV+) i na trawniku z drzewkiem czeka nas decyzja czy wybieramy wariant lewy zacięciem (oryginalny, ok. VI jak w schemacie z Tatrynfo) czy też prawy z przewieszoną rysą (VII-), sugerowany w topo A/Zero i na schemacie Pasji. U nas lewa strona jest mocno zacieknięta, wybieramy więc rysę. To kolejny dziś ważny moment naszego starcia, kolega zgłasza bowiem wyczerpanie fizyczne i psychiczne - wiedząc, że na powtórki nie mamy już czasu dociąga ostatkiem sił do stanowiska i ratuje klasyczne przejście 😊.
To jednak nie koniec wrażeń, nad naszymi głowami pojawia się bowiem piękne, choć trochę straszne z powodu mroku i wilgoci Czerwone Zacięcie (VI+, 30m) - jedna z tatrzańskich perełek. Wspinanie w nim okazuje się iście alpejskie – rysa w zacięciu jest cała na własnej i wymaga stosowania różnych technik. Przy zmęczeniu i mokrej skale odczuwam je jako dość trudne na prowadzeniu, szczególnie zużywając na pierwszych metrach nieliczne większe friendy jakie na drogę zabraliśmy – na szczęście kostki też siadają, opanowuję więc emocje i powoli, ale skutecznie kończę wyciąg. Gdy dociera partner dłuższą chwilę zastanawiamy się co robić – czy od razu zjeżdżać na dół jak robi sporo osób po wyjściu z trudności, czy też kontynuować do szczytu parszywym terenem. Do zmroku jeszcze trochę czasu, wygrywa więc górska natura i zdając sobie sprawę, że wydłużamy przygodę o co najmniej dwie godziny (jak się potem okaże o cztery) – idziemy dalej.
Kolejne 100 metrów określić można popularnym zwrotem „dupotłocznia” – zaczynamy zagruzowaną rampą w lewo (po chwili do góry odbija kluczowy wyciąg Pasji za VIII – wielka szkoda, że nie było szans by go spróbować!) i gdy puszcza odbijamy w prawo w kierunku szczytu. Mimo czwórkowych trudności przejście tego odcinka wymaga sporej koncentracji i ostrożności, prawie wszystko czego się łapiemy odpada, nawet tylko sprawdzając głazy w jednym miejscu zrzucam je na siebie unikając na szczęście kontuzji… Po 60 metrach nie chcąc ryzykować lotnej w takim terenie robię stan z kosówki, partner mija mnie i idzie już wprost na blok szczytowy – docieramy do niego tuż przed zmrokiem, o 17:30.
Nie cieszymy się jeszcze zbytnio, wiemy bowiem że czekają nas skomplikowane zjazdy – znając rozmieszczenie stanowisk wybieramy opcję powrotu Pasją (można też jechać Kastratorem i VO2 max), po dobicu ringów w 2015 roku jest to bezpieczne, choć wymaga dobrego prowadzenia liny i wielu przepinek. Niestety podczas drugiego zjazdu popełniamy błąd jadąc po złej stronie okapów, docieramy co prawda finalnie do stanowiska nad Czerwonym Zacięciem ale podczas ściągania liny zacieramy ją w jednej z rys. Kolejne dwie godziny spędzamy na naprawianiu błędu – kolega cierpliwie morduje się z podchodzeniem na wiszącej luźno w powietrzu linie, a po dotarciu do stanowiska po długich kombinacjach wymyślamy wreszcie sposób jak rozwiązać problem. Dalsze zjazdy w zamian za pracę kolegi biorę na siebie – w kilku miejscach jadąc diagonalnie trzeba się sporo napracować, gdy więc w końcu docieramy do pierwszego stanowiska jesteśmy chyba bardziej wykończeni niż samym wspinaniem.
To jednak nie koniec przygody – trzeba jeszcze zjechać z Rampy, zejść ze stromych traw, pokonać głazowisko i gęsty, dziki las będący chyba unikatem na skalę tatrzańską. Oczywiście przy świetle czołówek gubimy się od razu i zapadając się po pachy w mchu pomiędzy głazami i powalonymi drzewami próbujemy wydostać się z tej dżungli – po przejściu trzech potoków (a przecież na podejściu był jeden 😉) w końcu całujemy szlak i ruszamy żmudnie w dół. Gdy docieramy na parking po 2 w nocy przepraszamy dziewczyny, że musiały czekać na nas kilka godzin - na szczęście „urzekła je nasza historia” i otrzymujemy rozgrzeszenie. Pozostaje więc zajechać do domu i pocieszyć się, że przed pracą zostały dwie godziny snu. A przecież pojutrze sobota i warun w Tatrach więc nie uda się odespać bo trzeba wracać - tak też się zresztą dzieje bo robimy z Anią całego Kriššáka na Kieżmarskim 😊.
A podsumowując krótko samą drogę - Szewska Pasja zdecydowanie zasługuje na miejsce wśród najciekawszych tatrzańskich linii.