Ratti-Vitali, Aiguille Noire de Peuterey
Plan działania na czas obozu, poza wspinaniem na słonecznych turniach lodowca Gèant/Vallée Blanche, zakładał również przejście jednej z wielkich ścian. Gdy dwa z trzech głównych celów odpadły z powodu warunków, sytuacja stała się jasna – ruszamy na Aiguille Noire i alpejskiego klasyka, prawie kilometrową drogę Ratti-Vitali (6a/6b A1 TD+). Przygodą samą w sobie jest dotarcie pod ścianę i powrót z niej, samo wspinanie to już czysta przyjemność 😉. Skład zespołu klaruje się w ostatniej chwili, późnym popołudniem wraz z Romkiem i Szymonem opuszczamy camp i udajemy się na nocleg do schroniska Monzino, z którego następnego dnia rozpoczniemy naszą 30-godzinną akcję.
Trasa z parkingu w Val Veny (ok. 1 600 m.) do Monzino (2 560 m.) zajmuje nam niecałe dwie godziny – z lasu wychodzimy na zielone łąki poprzecinane potokami, po czym pokonujemy dwie krótkie ferraty. Podejście urozmaicają kapitalne widoki – nie tylko na „naszą” ścianę, ale również południowe filary Mont Blanc, Aiguille Blanche czy Punta Guglierminę. Po dotarciu do schroniska koledzy ruszają sprawdzić czy uda się dostać na lodowiec przy Aiguille Croux i dotrzeć pod ścianę Noire trasą krótszą (ok. 2 godzin) czy też czeka nas żmudna, 4-godzinna opcja obejmująca 600-metrowe podejście i wspinanie na Col de l'Innominata, zjazdy oraz przetrawersowanie lodowca.
Ja zostaję na miejscu i zajmuję się rozplanowaniem wspinania, uzupełnieniem materiałów oraz wypytaniem obsługi schroniska i gości o warunki i samą drogę. Większość osób na miejscu przybyła jednak na trekking lub będącą w dobrych warunkach Innominatę, nie dowiaduję się więc za wiele – poza tym, że Ratti nie miał w tym sezonie za wielu przejść oraz, że o podejściu przez lodowiec wprost o tej porze roku możemy zapomnieć. To samo potwierdzają koledzy po powrocie z rekonesansu – ogromne szczeliny może i dałoby się sforsować, oznaczałoby to jednak zapewne kilka godzin błądzenia między nimi. Niestety musimy więc spróbować dostać się pod ścianę dookoła, nadal nie mając pewności czy uda nam się przejść przez lodowiec.
Startujemy o 5 rano i kierujemy się do góry wyraźną ścieżką, prowadzącą również do biwaku Eccles pod południowymi ścianami Mont Blanc. Ze ścieżki odbijamy w kierunku małego lodowca Châtelet i nim kontynuujemy aż do najwyższej, położonej w górnym lewym rogu zatoki. Pierwszy próg skalny pokonujemy w zależności od warunków albo skałami po prawej (poręczówka w górnej części) albo wprost skalnymi depresjami, z których wychodzimy do stanowiska po prawej stronie. My wybieramy drugą opcję – wychodzi jeden 60-metrowy wyciąg z trudnościami ok. IV/M4. Przechodzimy krótkie pole lodowe i wchodzimy do kruchego skalnego żlebu, który pokonujemy na lotnej (ok. 100 metrów trójkowego wspinania) by dotrzeć do przełęczy - Col de l'Innominata (3 205 m). Stąd warto przyjrzeć się układowi szczelin na lodowcu, który musimy przetrawersować by dostać się pod zachodnią ścianę Aiguille Noire. Zjeżdżamy z gotowych stanowisk (na 2-3 razy) i szukamy przejścia przez lodowy labirynt – w naszym przypadku podeszliśmy do góry około 100 metrów i systemem korytarzy oraz mostków przedostaliśmy się na drugą stronę. Znakowanie naszej trasy okazało się niepotrzebne – najpierw w ciągu dnia pod wpływem ciepła zapadały się mostki oraz waliły się seraki, później w ciągu nocy pod wpływem zastygania lodu odpadały duże bloki 😊. Jakkolwiek przejście w jedną i drugą stronę tuż po świcie okazało się opcją najbezpieczniejszą.
Pod ścianą meldujemy się po 9 rano i namierzamy charakterystyczny komin z zaklinowanymi blokami (drugi wyciąg) – droga startuje wymytymi skałami na lewo pod nim. Umawiamy się, że cała dolna część ściany przypadnie w prowadzeniu mi - potrzeba poruszać się jak najszybciej w miejscami niezbyt ewidentnym terenie, co skutkuje delikatnymi zejściami z linii drogi i napotykaniem innych trudności niż oryginalnie. Najczęściej jednak podążając śladami autorów drogi szukamy intuicyjnie jak najłatwiejszej linii przejścia w jak najbardziej litym terenie, nie przejmując się drobnymi wariantami – najważniejsze jest namierzenie kolejnego stanowiska. Ogromnym ułatwieniem jest bowiem to, że każdy stan wygląda tak samo – składa się z dwóch spitów z koluchem, połączonych białą liną. Daje to dodatkowo możliwość powrotu pod ścianą linią drogi oraz wycofu w razie problemów lub zbyt wolnego tempa wspinaczki. Co do sprzętu - w zupełności wystarczy standardowy, bez dublowania (ewentualnie dodatkowe małe rozmiary na wyciąg hakowy). Młotek używaliśmy tylko do dobijania starych haków, obeszłoby się bez niego.
Pierwsze 15-20 metrów to łatwe (III) dojście do stanowiska „zerowego”, jeżeli wracamy pod ścianę zjazdami - można zostawić tam zbędne rzeczy oraz buty z rakami i czekany. Drugi wyciąg (ok. 40m.) ma kilka wariantów, generalnie kierujemy się płytami w kierunku dużego tarasu pod wspomnianym na wstępie kominem, najłatwiej (V) dostać się na niego z lewej strony. W kominie czeka nas ciekawe wspinanie (solidne V), po jego przejściu pokonujemy jeszcze jedną ściankę – robię to wariantem po lewej z piękną rysą za ok. VI (łatwiej ale brzydko jest po prawej) i płytami skośnie w lewo docieramy do stanu. Stąd wspinamy się systemem kominów i zacięć (V+) do stanu na półce po lewej. Przechodzimy płytkę nad stanem (V) i mocno trawersujemy w prawo pod pochylonym głazem, po wyjściu w łatwy teren w pierwszym dogodnym miejscu skręcamy ostro do góry na ścianę filara – celujemy w widoczne stanowisko. Dwa kolejne wyciągi (po 50 metrów) prowadzą łatwymi zacięciami i rysami, staramy się szukać litego terenu o trudnościach do IV, który doprowadzi nas do sporego wypłaszczenia pod stromą ścianą. Wyciąg siódmy jest bardzo ładny – zaczynamy od trawersu 5 metrów w prawo od stanowiska i wchodzimy w przewieszoną rysę (V+), z której kolejnymi pęknięciami kontynuujemy do stanowiska (ok. 50 metrów).
Prowadzenie przejmuje Szymon – startujemy kominem i przechodzimy w lewo między przewieszkami na połogi taras, nad którym czeka nas dość wymagająca (mocne jak na V+) ścianka. Kolejne wyciągi (9-11) to około 150 metrów łatwego terenu (III-IV), dla zyskania czasu pokonujemy go na lotnej. Wspinamy się najpierw świetnie urzeźbionymi płytami wzdłuż kantu filara, po wyjściu na jego spiętrzenie (nad czerwoną ścianką) skręcamy w prawo i dochodzimy do charakterystycznego siodełka. Stąd wspinamy się wzdłuż wyraźnego kanału, który przekraczamy w dogodnym miejscu i wypatrujemy stanowiska na półce. Ze stanu wspinamy się kawałek do góry i robimy trawers w lewo – według włoskiego opisu którym dysponujemy idziemy daleko i łukiem omijamy trudny teren. My zatrzymaliśmy się pod przewieszonym zacięciem z hakiem (wg starego topo V+ A0) i zaatakowaliśmy ten wariant – na pierwszego od tego momentu idzie Romek.
Po przejściu zacięcia (wg nas klasycznie co najmniej VI+) wspinamy się skośnie w lewo płytami z rysami, kierując się w stronę wielkiego komino-zacięcia ograniczonego z lewej strony wielką żółtą ścianą. Kolejny wyciąg doprowadzi nas do tego komina – podążamy nim aż do stanowiska pod stającymi dęba płytami i pięknym żółtym zacięciem po lewej stronie. Przed nami wyciąg 17-ty, klasycznie najtrudniejszy na drodze ale i chyba najładniejszy – zaczynamy odstrzeloną płytą na dilfra (ok. VI), po czym do wyboru mamy wariant rysą po lewej (6b) lub zacięciem z hakami po prawej (VI+ A0). Wybieramy opcję bardziej ambitną – Romek bez problemu przechodzi zarówno rysę jak i wyjście z przewieszenia, wspólne dla obu wariantów. Podążamy jego śladem, jest siłowo ale chwyty i stopnie są bardzo dobre, asekuracja również. Za nami wyciąg najbardziej wymagający wspinaczkowo, przed nami odcinek najbardziej wytężający – 30 metrów haczenia (A1) w przewieszonych zacięciach. Przed wejściem w ścianę zastanawiałem się czy jest szansa by przejść ten wyciąg klasycznie, gdy jednak zobaczyłem go z bliska, stało się jasne dlaczego nigdzie nie ma informacji o takim przejściu czy nawet samej wyceny 😉. Romek zbiera od nas wszystkie karabinki i taśmy, po czym zabiera się do roboty – idzie mu całkiem sprawnie, niektóre fragmenty przechodzi klasycznie, na pozostałych robi przepinki na starych hakach oraz własnych friendach. Z plecakami i wypinaniem przelotów mamy trochę gorzej ale do stanowiska docieramy w miarę szybko i nie tak zmordowani jak się spodziewaliśmy.
Kolejny wyciąg zaczyna się trawersem w prawo, idziemy kominem do góry i po kilku metrach mijamy stan, po czym kierujemy się w lewo i robimy własny stan w dogodnym miejscu – jest kilka możliwości. Zmieniam zmęczonego Romka na prowadzeniu – przed nami około 100 metrów do grani, teren daje dużo możliwości, a zbliżający się zmrok nie ułatwia orientacji. Pierwszy odcinek przechodzimy systemem płyt i rys (V+) kierując się delikatnie w lewo w kierunku widocznych zacięć wyjściowych. Kolejny fragment zaczyna się dość przyjemnie (ok. V), wyżej robi się dziwnie trudno – kolejne zacięcia zaczynają stawać dęba i choć trafiają się czasem jakieś pojedyncze haki, najłatwiejsza opcja (miało być IV+) na pewno to nie jest 😊. Ostatni wyciąg prowadzę już po ciemku i 10 metrów pod granią ogarniają mnie wątpliwości czy wybranym wariantem do niej dotrę – finalnie jednak udaje się, namierzam stanowisko i kilka minut później dołącza do mnie reszta zespołu. Zrzucamy sprzęt, ubieramy ciepłe ciuchy i dopełniamy formalności – podchodzimy kilkadziesiąt metrów wzdłuż grani (II) na szczyt Aiguille Noire de Peuterey (3 773 m.), robimy pamiątkową fotę z podziurawioną przez pioruny Maryjką i wracamy do stanowiska by rozpocząć zjazdy.
Powrót pod ścianę jest dość żmudny (ponad 20 zjazdów) i czasochłonny (schodzi nam 7 godzin), pomijając walkę z ogarniającą nas sennością nie jest jednak źle. Poza nielicznymi zjazdami większość odbywa się w linii drogi, dlatego też dzielimy się nimi tak jak prowadzeniem i poza drobnymi przygodami z liną oraz szukaniem kilku stanów – idzie nam dość sprawnie. Pod ścianą meldujemy się o świcie, co akurat ma swoje plusy – łatwiej będzie nam szukać drogi między szczelinami, do tego lodowiec jest najbardziej stabilny i tylko trochę hałasuje. Gdy już uporamy się z lodowym kolosem emocje opadają i ogarnia nas znużenie – wspinanie na Col de l'Innominata (około 100 metrów III/IV, 1 wyciąg sztywno, drugi na lotnej) oraz kilka zjazdów z niej na lodowczyk Châtelet ciągną się w nieskończoność i strasznie męczą. Gdy wracamy do Monzino zegarki pokazują godzinę 11:00, posilamy się i pijemy po piwie, po czym fundujemy sobie 2-godzinną drzemkę regeneracyjną. Po południu schodzimy z Szymonem w dół – na kolejny dzień zaplanowany mam wspin na Kapucynach, Romek (który kilka godzin wcześniej twierdził, że ma dość alpinizmu 😉) zostaje w Monzino by dwa dni później przejść z Michałem i Mariuszem Innominatę na Mont Blanc.