Jenjavi, Anica Kuk
Drugiego dnia pobytu w Paklenicy wybieramy się na ścianę, dla której zawsze warto tutaj wracać - Anićę Kuk. Po przejściu na niej kilku pięknych klasyków czas na przesunięcie poprzeczki i zmierzenie się z następną pozycją na „liście marzeń” - Jenjavi (7a+, 400m). Pierwsze przymiarki miały już miejsce na wiosnę, gdy zmieniliśmy cel po mojej próbie klasycznego przejścia drugiego wyciągu. Gdy już wydawało się, że kolejna okazja pojawi się najwcześniej w przyszłym roku, w listopadowy weekend trafiło się okienko pogodowe. I w ten oto sposób na sam koniec sezonu udało się spróbować sił na jednej z najtrudniejszych i najładniejszych dróg wielowyciągowych jakie robiliśmy.
Po intensywnej rozgrzewce dnia poprzedniego (Johnny na Debeli Kuk) nastawienie jest bardzo dobre, martwią tylko zdarte na ostrej skale opuszki i prognozowane całkowite zachmurzenie oraz mocny wiatr. Po dotarciu pod ścianę na szczęście jeszcze nie wieje, dzięki czemu temperatura do przejścia trudności (skumulowanych na trzech pierwszych) wyciągach jest optymalna. Drogę zlokalizować jest bardzo łatwo – kierujemy się pod przewieszający się długi pas żółtej skały za charakterystycznym wielkim „krzakiem”, którego prawym skrajem prowadzi Albatros.
Na starcie Jenjavi znajdziemy tabliczkę, a powyżej drabinę spitów – to jedyny chyba przytyk do drogi, bowiem niespotykane jak na Anićę przesadnie gęste obicie (do 18 spitów na wyciąg!) budzi lekki niesmak. Z drugiej strony dzięki tak komfortowej asekuracji skupić możemy się wyłącznie na samym wspinaniu – nigdy w życie nie zdarzyło mi się bardziej bezstresowe prowadzenie trudności i rozwieszanie ekspresów 😉. Na ostatnich łatwiejszych wyciągach stałych punktów jest mniej, żaden z trzech zabranych friendów się jednak finalnie nie przydał.
Nasz plan zakłada, że spróbuję przejść klasycznie pierwsze trzy wyciągi i jeżeli mi się powiedzie, te przystępniejsze wyżej poprowadzi Ania. Pierwszy wyciąg (7a w przewodniku, w Bergsteigen 8-/UIAA VIII, ok. 35m) zaczyna się dość przystępnym zacięciem, po wyjściu z niego czeka nas jednak kilkanaście trudnych metrów w płycie – pamiętam kluczowe miejsce z wiosny, nierozgrzany puszczam jednak chwyt tuż pod stanowiskiem. Trochę spięty, że już trzeba powtarzać wracam na ziemię i ruszam od początku – na szczęście skutecznie. Ania na tym i pozostałych trudnych wyciągach nie traci sił i skóry tylko szybko leci po gęsto powieszonych ekspresach – na dodatek by ją odciążyć wyciągam jedną z żył, zrzucam na dół i wyciągam na niej plecak.
Drugi, najtrudniejszy na drodze odcinek (7a+/VIII+, 25m) zaczyna się mocno i nie odpuszcza do samego końca – od razu nastawiam się na rozpracowanie kluczowego miejsca i powieszenie ekspresów wyżej. Małe i ostre chwyty w przewieszeniu niesamowicie tną palce i zaczynam żałować, że dzień wcześniej nie poszliśmy na coś łatwego. Po spędzeniu długiego czasu w problematycznym miejscu w końcu znajduję optymalny sposób na jego przejście, wracam do stanowiska, przewiązuję się i ruszam. Crux puszcza, co nie oznacza jeszcze sukcesu – wyżej czeka jeszcze sporo ładnego, technicznego wspinania, a na sam koniec wisienka na torcie w postaci ciekawego bulderka, z którego na szczęście nie spadam i wpinam się do stanu.
Trzeci wyciąg (6c+/VIII-, 40m) wg topo trudny ma być tylko na początku – okazuje się jednak, że w rzeczywistości trzyma przez około 20 metrów. Nie wiedząc o tym niepotrzebnie walczę o każdy metr i tracę dużo sił, co kończy się nie tylko blokiem ale mniejszą szansą na powodzenie w kolejnej próbie. Tym razem jest bardziej siłowo, wyżej pojawiają się też rysy w których pomagają (bolesne niestety) kliny dłoni i palców. Dopiero po przełamaniu ściana się kładzie, po dotarciu do półki czeka jednak jeszcze niespodzianka w postaci przewieszonego komina broniącego dostępu do stanowiska. Klasycznie wyciąg puszcza dopiero za trzecim podejściem – kolejnego z powodu zmęczenia by już zresztą nie było...
Mimo naszej radości pojawia się spore zwątpienie – trzy pierwsze odcinki prowadziłem około pięciu godzin (łącznie siedem prób), jest po 13-tej (zmrok przed 17-tą), coraz mocniej wieje (do 60 km/h), przez chwilę kropi, a przed nami osiem wyciągów! Szkoda jednak byłoby przynajmniej nie spróbować – tym bardziej, że dalsza droga wg topo jest zdecydowanie łatwiejsza (do 6b). Zakładamy więc, że „jakoś puści” i pierwsza pójdzie dalej Ania, a ja jakoś dociągnę do końca na drugiego. Nic bardziej mylnego – już patrząc na każdy kolejny odcinek wiemy, że będzie „fizycznie” i czeka mnie prowadzenie całości. Mimo iż ręce odmawiają posłuszeństwa zdecydowanie odrzucam jednak możliwość wycofu i przekonuję Anię, że trzeba się przełamać i liczyć, że może wyżej będzie łatwiej 😊.
Czwarty wyciąg (6a/a+/VII-, 40m) zaczyna się nietrudnym ale bardzo efektownym trawersem po odstrzelonych płytach, po czym docieramy do trudniejszej rysy i pionowego odcinka do stanowiska. Jakoś ciężko przez to zmęczenie ale pojawia się iskierka nadziei - odcinek powyżej zapowiada się przystępnie (5c/VI, 40m). Wspinamy się prosto do góry pionową ścianką, po czym wchodzimy do ładnego zacięcia, którym kontynuujemy aż do stanowiska. Szósty odcinek (III, 30m) potraktować można jak dłuższe przeniesienie stanowiska - idziemy skośnie w lewo połogą płytą i docieramy pod groźnie wyglądające przewieszenie z szeroką rysą w zacięciu, gdzie startuje wyciąg kolejny (6b/VII, 20m). Przejście „potworka” (jak go nazwiemy) wymaga mocno siłowych ruchów – dociągam chyba tylko dlatego bym nie musiał tego powtarzać! Kolejnego wyciągu (6a+) nie warto łączyć (jak sugeruje BS) – czeka nas kolejne przewieszenie, trawers i szeroka rysa oraz stanowisko po 20 metrach.
Po tych pięknych ale fizycznych wyciągach ponownie czas na coś technicznego – bardzo ciekawy bulder w płycie, do którego mimo iż ma tylko 6a przystawiam się z 15 minut! Po przewinięciu za kant podchodzimy wyżej i trawersujemy w lewo do stanowiska pod długim kominem (ok 25m). Dziesiąty wyciąg (6a/VI+/VII-, 40m) ze względu na charakter wymaga umiejętnego ustawiania się i kombinowania – wchodząc lub wychodząc z komina w nieodpowiednich miejscach można sobie utrudnić. Idąca z plecakiem Ania ma jednak dużo gorzej, a głośne przekleństwa nie dolatują do mnie tylko z powodu napierającego już bez przerwy wiatru 😉. W międzyczasie robi się ciemno, dwa ostatnie wyciągi przechodzimy więc przy świetle czołówek – wiemy już jednak, że nic nas nie powstrzyma by drogę skończyć.
Ze stanowiska trawersujemy kilka metrów w prawo i wchodzimy do kolejnego komina (5a), stanowisko znajdziemy po ok. 40 metrach u jego wylotu. Powyżej pojawia się następne pęknięcie, nie idziemy jednak nim a wymyciami po prawej stronie. Jest całkiem wspinaczkowo jak na 5a, choć może to dlatego, że wspinam się właściwie tylko na nogach - ręce nie nadają się już do niczego 😉. Po przejściu prawie całej długości liny znajduję ostatnie stanowisko i ściągam partnerkę – gdy tylko do mnie dołącza chowamy się przed wiatrem między skałami by przebrać buty i schować sprzęt, po czym już bez trudności podchodzimy około 100 metrów do grani pod szczytem. Na górze nie zabawiamy ani chwili – prędko uciekamy na dół, gdzie czeka błoga cisza i pozostawione pod ścianą piwo! Godzinę później jesteśmy już w apartamencie, gdzie z kolei przy Plavacu dzielimy się wrażeniami ze znajomymi – Ci zaliczyli swój debiut na Anićy przechodząc popularne Mosoraški (6a).
Jenjavi zgodnie z oczekiwaniami zachwyciło – oferuje kapitalne, różnorodne i ciągowe wspinanie na całej długości. Droga intensywnością i urodą przebija robione już wcześniej inne świetne klasyki o podobnych trudnościach jak Show must go on (6c), Klin (6c+) czy Albatros (7a). Na Anićy można naprawdę pięknie zamknąć sezon górski, szczególnie gdy na inne duże ściany w Tatrach i Alpach zagląda już zima. A jak się bardzo chce to nawet kontuzjowany nadgarstek nie powstrzyma 😊.
Poza schematem z przewodnika umieszczam też link do opisu na Bergsteigen -> INFO & TOPO.