14/07/2023Tagi: AlpyAlpy - FrancjaPetit DruWspinanie górskie lato

American Direct, Petit Dru

Wycena: VIII   Wycena uzupełniająca: 6c+   Asekuracja: R2   Długość [m]: 1400   Wyciągi: 32   Czas [h]: 24   Wystawa: NW   Ocena: 10/10   Komentarz: AD+Allain-Leininger   

Directe Américaine (American Direct) na Petit Dru to bez wątpienia jedna z najsłynniejszych i najpiękniejszych czysto skalnych dróg wspinaczkowych w Alpach. Jej główna część prowadzi logicznym ciągiem rys i zacięć przecinających efektowną ścianę zachodnią – czeka na niej około 900 metrów (ok. 20 wyciągów) intensywnego wspinania z daniem głównym w postaci bajecznie pięknego 90-metrowego zacięcia z ciągowymi trudnościami 6c/6c+. By wejść na szczyt pokonać trzeba dodatkowo około 500 metrów (ok. 12 wyciągów do 6a) na ścianie północnej, a przejście na Grand Dru to dodatkowe zejście granią i 3 wyciągi (do 5c). Czyli cała przygoda to nie tylko świetne wspinanie ale i kawał alpinizmu! Po latach marzenia o legendarnej linii nadeszła wreszcie pora by spróbować się z nią zmierzyć 😊.

O drodze myśleliśmy z Romkiem już w zeszłym roku – wtedy jednak z powodu bardzo dobrych warunków na Filarze Walkera zdecydowaliśmy się właśnie na ten cel (RELACJA). Jak się okazało była to bardzo dobra decyzja gdyż z pewnością na AD nie byliśmy jeszcze gotowi – tym razem wiosenne intensywne treningi w rysowych rejonach skałkowych i pozytywna weryfikacja formy na Enversach dawały nadzieję na przejście klasyczne. W ostatniej chwili na akcję zdecydował się dołączyć do nas Szymon – trójkowy zespół to co prawda więcej godzin w ścianie, ma jednak też swoje niezaprzeczalne zalety, dodatkowo kolega zgodził się dźwigać największy ciężar przez całą zachodnią ścianę 😊.

Zanim zabierzemy się za główny cel wyjazdu, spędzamy dwa intensywne dni na wspomnianych Igłach, podczas których przechodzimy dwie świetne drogi – 11-wyciągową Pedro Polar 6b/c w trójkę (RELACJA) oraz 21-wyciągową République Bananière 6c w dwójce z Romkiem (RELACJA). Po rozwspinie wracamy z towarzyszącym nam Anią i Marcinem do Chamonix na dwa noclegi by odpocząć i porządnie pojeść, po czym ponownie wyjeżdżamy na Mer de Glace i zmierzamy na nocleg pod zachodnią ścianą Petit Dru.

Od kilku lat próg nad lodowcem pokonuje się inaczej niż wcześniej – wzdłuż poręczówek, do których niestety dotrzeć trzeba stromym gruzowiskiem (przybliżona lokalizacja 45.921315, 6.932787). Powyżej idzie się ścieżką po zielonych łąkach w lewo, a następnie stromym kamienistym zboczem na próg docelowej doliny. Tam kontynuujemy trawiastą granią po lewej aż do końca moreny niedaleko ściany. Całość podejścia zajmuje nam około 4 godzin – jest dłużej i bardziej męcząco niż podają oficjalne źródła, co potwierdziło też sporo innych osób 😉. Jeżeli ktoś wybierze podejście drabinami jak do schroniska Charpoua i trawers tzw. Balkonem Mer de Glace czas ten wydłuży się o dodatkowe 2 godziny…

Po dotarciu na ostatnią skalną grzędę pod ścianą wybieramy jedno z wygodnych miejsc biwakowych i sprawdzamy czy w okolicy jest ktoś jeszcze. Okazuje się, że nie jest źle – dwójka Hiszpanów zamierza startować bardzo wcześnie (około 1 w nocy), a trójka Amerykanów (przewodnik z klientką i znajomym) godzi się byśmy szli przed nimi bo zamierzają zjeżdżać po trudnościach. Finalnie Hiszpanie będą wspinać się bardzo powoli i po kilku godzinach zdecydują się na odwrót. Obywateli USA z powodu naszego opóźnionego startu puścimy w końcu przodem – z powodu wyczerpania klientki wycofają się jednak niestety spod głównych trudności.

Ponieważ postawiliśmy na styl light (fast nie wypalił 😉) na noclegi zabraliśmy tylko małe podkładki pod tyłek oraz wzmocnione worki NRC – podczas pierwszego noclegu bardzo to jeszcze nie doskwierało (na miejscu znaleźliśmy stare karimaty), podczas drugiego było już dużo gorzej. Mimo tego po doładowaniu plecaków butami, rakami, dziabami (po 1), wodą, jedzeniem, ciuchami i sprzętem do gotowania oraz dodatkami oba plecaki ważyły powyżej 10 kilogramów – tylko idący na pierwszego miał luksus wspinania na lekko (mały plecaczek z ciuchami). Umówiliśmy się, że prowadzę z Romkiem na zmianę całą ścianę zachodnią, a Szymon dodatkowe wyciągi na ścianie północnej.

W dolnej części korzystaliśmy głównie ze schematu topoguide – poza niewielkimi rozbieżnościami w długościach i trudnościach na kilku wyciągach jest wystarczające. Droga zresztą na większości odcinków jest bardzo ewidentna, wystarczyłyby nawet ogólne zdjęcia poglądowe i ogólny opis. W galerii zamieszczam kilka materiałów oraz zdjęcia z opisami prawie ze wszystkich wyciągów. Co do sprzętu to zabraliśmy zdublowane (niektóre offsetami) friendy BD od #0 do #2 i jeden #3 oraz kostki (których finalnie nie używaliśmy) – było w sam raz gdyż na dolnych wyciągach przydały się większe rozmiary, w trudnościach sporo małych i średnich.

Po przejściu krótkiego pola lodowego w ścianę wchodzimy około 5:30 (plan był na 4), gdy robi się już jasno – ruszam jako pierwszy. Zaczynamy od łatwego (III+) trawersu wyraźną półką – do góry i na dół, do stanowiska wychodzi około 70 metrów. Kolejne cztery wyciągi są wyjątkowo (potem nie ma już żadnych stałych punktów!) kompletnie wyposażone w ringi – idziemy więc bez problemów orientacyjnych cały czas skośnie w prawo wzdłuż różnorakich depresji. Skała miejscami jest lekko wymyta i sparciała, trudności jednak przystępne (5b do 5c+) – idzie się więc szybko. Szósty wyciąg (5c) jest już na własnej – idziemy rysą w lewo i odbijamy zacięciem w prawo by dotrzeć na wielki taras, nad którym ściana staje dęba i zaczyna się bardziej wymagające wspinanie.

Siódmy odcinek to trawers w lewo do rysowego kominka (5b), z którego wychodzimy na wygodną półkę pod bardzo ciekawym wyciągiem ósmym – tutaj czeka nas dłuższa przerwa by uporać mogli się z nim Amerykanie. Po odważniejszym tarciowym fragmencie z krawądkami (6a) odbijamy w lewo wzdłuż pęknięć i mocno trawersujemy w prawo do stanowiska. Wyciąg dziewiąty jest jednym z najpiękniejszych na drodze – kapitalne 40-metrowe zacięcie z rysą za 6b pozwala porządnie się dogrzać, choć dzięki dobrym klinom udaje się poprowadzić ten odcinek bez walki o życie 😊. Na półce powyżej niechętnie przejmuję od Romka plecak i puszczam go przodem. Nie dziwi, że sporo zespołów pokonują nie trudności drogi a wyczerpane od ciężaru ręce i nogi – im wyżej tym coraz bardziej siłowo się robi i nawet azerowanie jest bardzo męczące, a miejscami niemożliwe.

Cztery kolejne odcinki (10-13) prowadzą pięknymi rysami – dwie pierwsze są bardziej przyjazne (6a i 5c), te kolejne posiadają mocniejsze fragmenty (w niektórych topo 6b, choć raczej trochę mniej). Wspinanie jest niesamowicie estetyczne i zajmujące, a asekuracja własna wyborna. Wyżej jest jeszcze ładniej, wspinamy się skośnie w prawo (5c), pokonujemy strome gładkie zacięcie (6a) i przechodzimy nad nim w lewo – do ogromnego (widocznego bez problemu ze stacji kolejki) Zacięcia Mailly’ego, w którym czeka nas niezwykle estetyczne wspinanie o ciągowym charakterze (choć wycena to tylko 5c). Z tej imponującej formacji wychodzimy jednak po zaledwie jednym wyciągu – tutaj Romek ponownie oddaje mi prowadzenie bym mógł odpocząć od plecaka i wejść na obroty przed trudnościami.

Wyciąg 17-ty (5c) zaczyna się trawersem do komina po prawej, który pod koniec robi się dość męczący. Po nim czeka jednak łatwiejszy odcinek (5b) – przejście szerokim pęknięciem na spory taras utworzony przez wielki blok skalny (Bloc Coince). Tuż nad nim czeka danie główne – zjawiskowe 90-metrowe zacięcie przecięte prawie na całej długości rysą. W miejsce to docieramy o 19-tej, czyli dwie godziny później niż zakładaliśmy – dokładnie tyle wcześniej mieliśmy wystartować. Ponieważ  mamy jeszcze prawie trzy godziny do zmroku, postanawiamy jednak spróbować przejść trudności by zgodnie z planem zabiwakować na tarasie po przewinięciu na ścianę północną. Na wszelki wypadek Szymon zostaje jednak na tarasie pod zacięciem – jeżeli przejdziemy, zrzucimy mu linę z samej góry, w przeciwnym wypadku nie będzie musiał na marne się męczyć, a w międzyczasie stopi trochę śniegu i zaleje liofy oraz herbatę.

Pierwszy odcinek w zacięciu to kilkanaście przyjemnych metrów wzdłuż odstrzelonej płyty oraz trochę trudniejsze (5c) wyjście na półkę. Nad nią czas na crème de la crème całej ściany – dwa 30-metrowe wyciągi w przewieszonej części zacięcia, oferujące ciągowe i techniczne wspinanie na własnej asekuracji (z kilkoma starymi hakami i kołkami). Pierwszy z kluczowych wyciągów  (6c) udaje mi się poprowadzić OS-em, było kilka ciężkich chwil ale zdecydowanie zaprocentowało przedsezonowe szlifowanie techniki oraz przejście dziesiątek rys na Enversach 😊. Na przejście drugiego, trudniejszego fragmentu (wycenianego obecnie na 6c+) zostaje nam jednak przed zmrokiem zaledwie godzina – okazuje się, że to za mało… Prowadzący teraz Romek już po kilku metrach natrafia na bardzo trudny fragment i zawisa – kończy się na mozolnym pokonywaniu kolejnych metrów do stanowiska z blokami na założonych po drodze przelotach. Ponieważ robi się ciemno odpuszczamy kolejną próbę i zjeżdżamy do Szymona na biwak. Nie możemy wyjść z podziwu dla Christophe’a Profit, który w 1982 roku przeszedł zacięcie (i całą ścianę!) free solo – na Internecie znaleźć można film z tego wydarzenia. Jego wyczyn powtórzył w 2021 Alex Honnold, który dodatkowo zszedł drogą w dół 😊.

Rano budzimy się mocno zmęczeni i długo nie możemy wystartować, ciało boli, rany na rękach szczypią a lodowata skała nie zachęca do wspinania. Mozolnie pniemy się pod pozostały do poprowadzenia wyciąg z przeświadczeniem, że nie mamy szans na klasyczne przejście. Romek dwukrotnie próbuje przejść trudny fragment na starcie i pyta czy kontynuujemy AF – po namyśle stwierdzam, że w sumie to mogę spróbować bo przeloty wiszą a nie będę musiał iść tego „potwora” z plecakiem 😊. Ku naszemu zdziwieniu przechodzę pierwsze metry, zapala się więc lampka, że może jednak mamy szansę. Kolejne minuty to ostrożne i mozolne pięcie się do góry oraz szukanie restów między kolejnymi wymagającymi sekwencjami. Jeszcze tylko trawers z zacięcia do rysy wyjściowej pod stanowiskiem i mamy to – American zrobiony klasycznie (ten jeden wyciąg fleszem, reszta OS)!

Sporo zespołów zjeżdża z tego miejsca, my od razu zakładaliśmy tylko jedną opcję – wspinanie aż do szczytu. Dlatego też na 21-tym wyciągu pokonujemy męczący nitowy trawers w lewo (dojście do niego jest dość odważne) – za kantem po stronie północnej czeka jednak nieprzyjemna niespodzianka, bardzo mocny wiatr. Martwimy się z powodu mozolnego tempa - jest już 12-ta, a wiatr ma się wzmagać, do tego późnym popołudniem może padać - mimo wszystko nie zmieniamy planów. Po przejściu na ścianę północną łączymy się z drogą klasyczną (Allain-Leininger) gdzie czeka kilkanaście (nam wyszło 14) wyciągów w trudnościach 5a-6a, na prowadzenie rusza teraz Szymon. Skała miejscami jest krucha i w wyższy partiach lekko zalodzona – warunki są jednak bardzo dobre gdyż nie trzeba wspinać się mikstowo. Korzystamy z 2-3 topo jednocześnie (głównie z TEGO Bergsteigen), w każdym są inne warianty i trochę błędów, ogólny opis z Rockfax jest ok, na samej górze przydaje się topo trawersu Dru z MB Granite.

Pierwsze trzy wyciągi (5a-5c) pokonujemy skośnie w lewo i docieramy pod wyraźnie trudniejszy i bardzo ładny odcinek rysowy (do wyboru wariant Allain 6a lub Martinelli 5c). Dalej kontynuujemy trzy wyciągi (5a-5c) wzdłuż zacięć i przez przewieszony komin (ok. 5c) oraz płytę z szeroką rysą (5c) wracamy w prawo do kantu ściany. Tutaj czekają 2-3 nieprzyjemne wyciągi (5a-5b) w kruszyźnie – kierujemy się skośnie w lewo do widocznych depresji wyjściowych. Przechodzimy kominy rozdzielone półkami – jest kilka mocniejszych fragmentów (5c) i miejscami trzeba omijać zalodzone fragmenty, powoli i systematycznie pniemy się jednak do góry nie musząc powtarzać żadnego z wyciągów. Mocny wiatr poza tym, że cały czas nas wychładza, również pomaga – przegania czarne chmury, z których od czasu do czasu coś kapie.

Na pik docieramy około 19-tej, robimy kilka szybkich zdjęć z „Maryjką” i lecimy dalej. Wybraliśmy opcję zjazdów z Grand Dru (te z Petit są bardziej skomplikowane), czeka nas więc jeszcze zejście granią w dół (3b na lotnej) i trzy wyciągi na ten szczyt. Na przełęczy okrutnie wieje, wspinanie robi się coraz bardziej męczące – cierpliwie przechodzimy jednak wyciąg zacięciem w prawo (5a) i do góry, rysą w lewo (5a) i kominem (5c) wprost pod wierzchołek, który osiągamy około 21-ej. Po zejściu granią (ok. 150m) do półki z pierwszym stanowiskiem poważnie zastanawiamy się czy ryzykować zjazdy przy tak silnym wietrze – z pewnością będą problemy ze ściąganiem liny, a gdybyśmy zostali bez niej narazilibyśmy się na wychłodzenie na eksponowanej ścianie. Ponieważ jednak rano nadal ma wiać postanawiamy działać, starając się zrzucać linę w krótkich przerwach między silnymi podmuchami.

Mimo iż zjazdy są świetnie rozrysowane w MB Granite, okazuje się, że są spore rozbieżności co do lokalizacji i ilości stanowisk. W kilku miejscach jadący tym razem na pierwszego Romek spędzał mnóstwo czasu by zlokalizować kolejny łańcuch, do kilku z nich trzeba też było trawersować wzdłuż ringów. Pomocne okazały się odblaskowe tabliczki umieszczone przy zjazdówkach, choć w niektórych przypadkach było je dopiero widać będąc poniżej. Po mozolnej pracy i marznięciu na stanach (na jednym z nich mając do dyspozycji osłoniętą półkę robimy godzinną drzemkę) o świcie dojeżdżamy wreszcie na lodowiec Charpoua. Ponieważ jest w dobrym stanie i rano seraki są dość stabilne wybieramy drogę na skróty (są ślady), dzięki czemu już po 30 minutach docieramy do skalnego terenu nad schroniskiem – niewielkim lecz świeżo odrestaurowanym, z obsługą w lipcu i sierpniu.

Na śniadanie jest tylko musli i chleb z dżemem, nie wybrzydzamy jednak, krzywimy się tylko na piwo bezalkoholowe 😉. Po krótkiej przerwie szybko ruszamy dalej - początkowo ścieżką w dół, potem odbijamy skośnie w lewo (znaki i drewniane tyczki) na nową ścieżką doprowadzającą do drabinek, nimi na lodowiec Mer de Glace i dalej pod kolejkę – szybkim tempem wyszło ok. 3h. Po zjeździe do Chamonix czas na małą nagrodę – burgera z Poco Loco i prawdziwe piwo, po czym pakujemy się do auta i ruszamy do Polski. Na szczęście jest z nami Ania, która prowadzi pierwsze kilka godzin dając nam się przespać – niektórzy prosto z podróży udadzą się do pracy 😊.

Podsumowując, American Direct to droga absolutnie zasługująca na górskie 10/10, dostarczyła nam wspaniałych wrażeń oraz solidnie przetestowała nasze skromne umiejętności i wytrwałość. Warto marzyć o takich celach, trenować i rozwijać się oraz zbierać doświadczenie by w końcu po nie sięgać!